Z filozofiami Dalekiego Wschodu zetknąłem się pierwszy raz ponad dziesięć lat temu.
Przypadkowo.
Raczej z ciekawości niż z przekonania, bo Azja interesuje mnie zdecydowanie nie bardzo.
Na szafce nocnej w sypialni leżała książka o Feng Shui.
Za pierwszym razem obejrzałem okładkę, zdjęcia i obrazki.
Estetyka symboli i organizacji przestrzeni ogarniętej zgodnie z regułami skutecznie przyciągnęły uwagę nieuleczalnego wzrokowca.
Za drugim razem przejrzałem spis treści i zawiesiłem wzrok na zajawkach kilku rozdziałów.
Za trzecim – zacząłem czytać.
Po skończeniu lektury byłem trochę w kropce.
Wszystko wydawało się jakieś takie przesadnie uduchowione.
Odwołania do nadprzyrodzonych właściwości żywiołów.
Przepływy energii.
Magiczne przedmioty.
Zalatywało sektą.
Jednocześnie efekty końcowe bez wątpienia wyglądały wyjątkowo atrakcyjnie.
Wziąłem się za drugą książkę, potem za trzecią…
Potrzebowałem uproszczenia.
Odpuściłem uczenie się poszczególnych nazw, reguł, schematów.
Ostatecznie, na swoje potrzeby, zredukowałem filozofię Wschodu do kilku zdań:
1. Pozbądź się z otoczenia nieużywanych przedmiotów.
2. Zapanuj nad pozostałymi przedmiotami, a poczujesz że kontrolujesz przestrzeń wokół siebie.
3. Jeśli układ przedmiotów Ci nie odpowiada, kombinuj z nimi (przestawiaj, wymieniaj), aż poczujesz się bardzo, bardzo dobrze.
4. Stosuj punkty 1 – 3 na sprawach, które masz do załatwienia.
5. Stosuj punkty 1 – 3 na… ludziach.
Zadziałało.
I działa do dzisiaj.
Tak zaczął się mój świadomy minimalizm.