Temat szeroko rozumianej użyteczności rozwiązań (ang. „user experience”, w skrócie „UX”) jest mi wyjątkowo bliski.
W szczególności z uwagi na moje inżynierskie, nowotechnologiczne „korzenie”.
Wystarczy włączyć smartfona, żeby zetknąć się z wynikami pracy programistów.
Z systemami i aplikacjami, które robią to co mają robić, ale w sposób niejednokrotnie dalece odległy od tego co oznaczałoby wygodę dla użytkownika – nie-programisty.
Do napisania tego artykułu „zmotywowała” mnie seria prób pomocy przy konfiguracji telefonów z Androidem.
Nie wnikając w szczegóły – okazało się, że rzeczy które w swoim telefonie z obgryzionym jabłkiem przywykłem robić trzema intuicyjnymi kliknięciami, na telefonach z robocikiem potrzebowałem kilkunastominutowego dłubania w kolejnych poziomach menu, żeby w końcu odkryć tok rozumowania jakiegoś zapyziałego androidzisty w swetrze.
Programiście przecież „pasowało”, a użytkownik… niech sobie przeczyta instrukcję użytkownika(!).
Grzebanie w instrukcji w oczywistych sprawach bywa frustrujące nawet przy pracy z narzędziami dla programistów, ale tam można wybaczyć – w końcu to środowisko dla inżynierów.
Ale w przypadku produktów powszechnie dostępnych…
Krew mnie zalewa kiedy widzę, że producent sprzętu lub aplikacji przyoszczędził na testach użyteczności swojego produktu dla końcowych użytkowników i/lub nadmiernie zaufał nieomylności programistow.
Banalny przykład – zawartość listy z wyborem daty przy definiowaniu przelewu do urzędu skarbowego.
Czy tak trudno przewidzieć, że deklaracje podatkowe składa się za miesiąc poprzedni?
Przecież większość programistów to ludzie prowadzący działalność gospodarczą(!).
![](https://zryty-beret.pl/wp-content/uploads/2021/11/ux_bnp_miesiac-600x492.png)
Co do miesiąca, to jeszcze pół biedy, bo lista rozwijana i tak mieści się w obrębie ekranu.
Ale wybór roku…
To już jest zemsta na użytkowniku:
![](https://zryty-beret.pl/wp-content/uploads/2021/11/ux_bnp_rok-600x437.png)
Wiem, że wysyła się czasem przelewy „za zeszły rok”, ale… domyślnie rok dwutysięczny?
Zwyczajnie programiście nie chciało się zmienić domyślnych ustawień listy rozwijanej.
Jeśli nawet programista jest zwykłym etatowcem, który temat rozliczeń z fiskusem podejmuje raz w roku, przed wyjazdem na majówkę, to dlaczego bank wyznacza do pracy „na takim odcinku” osobę bez pojęcia, olewającą tak istotny element użyteczności?
Drodzy, a raczej BARDZO DRODZY programiści, kierownicy projektów i menedżerowie produktów „po obu stronach”!
Realizacja funkcjonalności przez oprogramowanie bez uwzględnienia „użytecznościowych” potrzeb klienta to dowód ignorancji, a nie przejaw biznesowej „akuratności”.
Certyfikaty z technologii, narzędzi i metodyk projektowych to nie wszystko, żeby tytułować się dobrej klasy specjalistą.
Im bliżej do styku z klientem i jego potrzebami, tym większą rolę odgrywają wyczucie i biznesowa empatia niż technologiczna ekspertyza. Powiem więcej – technologiczna ekspertyza na styku z klientem bardziej szkodzi niż służy…
W kwestii wrażliwości na UX sprzyjają mi te same inżynierskie umiejętności, które zbudowały mój warsztat trenera rozwoju osobistego: uważność na szczegóły i daleka od przeciętnej umiejętność analizowania i łączenia faktów.
Tak jak w niepozornie drobnych zachowaniach ludzi potrafię dostrzec syndromy problemów całkiem sporego kalibru, tak w produktach i procedurach – niemal automatycznie – wykrywam wszelkie niedopasowanie do potrzeb potencjalnego użytkownika.
Jednym z moich ulubionych, powszechnie dostępnych materiałów na temat UX jest – omawiany przez Pana Jacka Walkiewicza – syndrom brakującego haczyka w publicznej toalecie.
Jeśli projektant szaletu na stacji benzynowej nie wziął pod uwagę, że może do niej zawitać człowiek w płaszczu i marynarce, to znaczy że jego robota jest g***o warta.
A zamawiający pracę takiego wirtuoza dizajnu ma swojego klienta głęboko w d***e.
I ani najdroższe płytki, ani najbardziej okrągłe zdania na folderach i w reklamach nie pomogą.
Przymykam oko kiedy UX-owego ubóstwa doświadczam w kontakcie z raczkującymi przedsiębiorstwami.
Nie mam za to litości dla korporacji – molochów, które prześcigają się wzajemnie w prezentowaniu społecznej odpowiedzialności, politycznej poprawności i deklarowanej dbałości o jakość obsługi klienta.
Jeśli efektem pracy armii specjalistów jest użyteczność wywołująca u klienta – zamiast uśmiechu – zdumienie:
– What the f**k?
to znaczy, że oficerowie tejże armii zdecydowanie nie powinni wypinać piersi w oczekiwaniu na ordery…
Z tej właśnie okazji podjąłem się zagospodarowania dwóch tagów na moim Instagramie: #wtfux i #karnykutas.
Według mnie tworzą naturalną parę.
Życiową adaptację trzeciej zasady dynamiki Newtona:
– Jeśli korporacja oddziałuje na klineta #wtfux-em, to klient odziałuje na korporację #karnykutas-em, czyli siłą może nie o tej samej wartości, ale na pewno tym samym kierunku i zdecydowanie przeciwnym zwrocie.
Na pierwszy ogień #wtfux i #karnykutas dla CircleK.
A będzie tego więcej.
Znacznie więcej.
Gwarantuję! ツ