Moja droga do zdecydowanie męskiego punktu widzenia rozpoczęła się nieco przed czterdziestką.
Momentem zwrotnym była decyzja o resecie życiorysu.
Kilka walizek z ubraniami, parę kartonów różnego rodzaju papierów i ośmioletni samochód.
Tyle zostało z dziesięciu lat związkowego pożycia.
Pocieszeniem było ciągłe zaangażowanie w spory projekt, pozwalające z pewnym optymizmem patrzeć przed siebie.
Optymizmu starczyło na niecały tydzień.
Dokładnie pięć dni.
Zarząd korporacji zdecydował o cięciu kosztów, w ramach którego pod nóż w pierwszej kolejności poszli kontraktorzy.
No i poszedłem.
A raczej popłynąłem.
Tygodnie wertowania ofert pracy przeplatanego sesjami gapienia się w sufit lub w ścianę.
Gonitwa myśli.
Zerwane kontakty.
Utracone możliwości.
Niepewna przyszłość.
Przemyślenia, sprowadzające się za każdym razem do jednego stwierdzenia:
– Wszystko przepadło. Zaczynam od zera…
Wtedy dotarło do mnie, że jest jeden obszar, w którym udało się coś ocalić.
Fizyczność.
A dokładnie, uruchomiony dobrych parę miesięcy przed wyprowadzką, proces systematycznego dbania o ciało.
Regularne wyjścia na siłownię okazały się jedynym stałym elementem, który zafunkcjonował w nowej rzeczywistości.
Niewiele, ale jednak coś.
Dotarło też do mnie, że cokolwiek by się w życiu nie działo, moje ciało to jedyny człowiek, z którym muszę wytrzymać i mieć możliwie najlepsze stosunki do końca życia.
Brzmi jak lajtowy objaw schizofrenii?
Niech będzie i schizofrenia, ale taki sposób patrzenia jest lepszy niż żaden.
A to właśnie żadne patrzenie na siebie jest najbardziej rozpowszechnione.
Niestety, w dużej mierze wśród ludzi, którym zdecydownie nie można odmówić solidnego wykształcenia.
Korporacyjne trybiki…
Dobrze pamiętam, kiedy po kilku miesiącach odbijania się od ścian i rekrutacyjnych klamek, wszedłem na nowy pokład, w typowe środowisko inżynierów nowych technologii.
Fizyczne oświecenie przyszło po około trzech miesiącach, po luźnej rozmowie z menedżerem jednego z zespołów.
Okazało się, że człowiek, którego po wierzchu i po stanowisku postrzegałem jak potencjalnego kolegę ze studiów okazał się legitymować o 10 (dziesięć!) lat młodszą metryką.
Zacząłem baczniej przyglądać się środowisku w pracy i ze zdumieniem zauważyłem, że jestem jednym z najbardziej zaawansowanych wiekiem członków załogi.
– Jak mogłem tego nie zauważyć?…
Przyczynę udało mi się zdiagnozować dokładnie 12. września.
W dzień programisty, w którym warunkiem otrzymania słodkiego upominku było wylegitymowanie się koszulą w kratę.
Nie zasłużyłem na słodkości, bo w mojej szafie wszystkie koszule były totalnie gładkie.
Nie miały nawet prążków innych niż wynikających ze struktury materiału.
Dzięki swojemu niedostosowaniu zauważyłem, że większość nosicieli kraciastych koszul robi wszystko (a raczej nie-robi wszystko), żeby ich sylwetka była stanowczym manifestem wyższości intelektu nad fizycznością.
Dwudziesto- i trzydziestoparolatkowie o prezencji wąsatego, utytego wujka.
O zgrozo, nie tylko faceci…
Świetne zarobki, wysokie zdolności kredytowe, markowe ubrania, diety pudełkowe i… podwójny wiek biologiczny organizmu.
Bez wątpienia, żyjemy w erze intelektu, ale również nieograniczonego dostępu do informacji.
Czasy wyrażania statusu społecznego w nadwadze mamy już dawno za sobą.
Czasy bezmyślnego konsumpcjonizmu również.
W obecnej rzeczywistości, zaniedbane ciało to wyraz braku praktycznej umiejętności zrobienia użytku z tego, co nosi się pomiędzy uszami.
Utrzymywanie 20-kilogramowej nadwagi nie różni się niczym od palenia papierosów.
Porażająca beztroska, będąca jawnym proszeniem się o zdrowotne kłopoty.
Wbrew pozorom, najlepszym pomnikiem intelektu jest właśnie ciało.
Bo to ono jest nośnikiem i gwarantem świetnej kondycji uzwojenia.
Nie odwrotnie.
Zadbana fizyczność to wyraz szacunku dla samego siebie.
Dowód samodyscypliny i umiejętności zachowania zdrowego balansu.
Najlepszy uniform.
Wizytówka doskonała.
Warto mieć jak najlepszą.