Wydanie Treningu Minimalnego przygotowuję zupełnie we własnym zakresie.
Co mnie skłoniło do self-publishingu?
Przede wszystkim chęć zrobienia wszystkiego po swojemu.
Jednym z moich kluczowych założeń jest traktowanie Klientów, zarówno potencjalnych jak i tych powracających, nie tak, jak teoretycznie należy, ale w taki sposób, w jaki sam życzę sobie być traktowany.
Stawiając kolejne kroki w kierunku wydawniczego debiutu podglądałem tych, którzy już publikują. W szczególności obczajałem strony domowe ich książek.
W całym tym podglądaniu rzuciło mi się na oczy parę, a właściwie para rzeczy.
W pierwszej kolejności, wszechobecne przyciski zachęcające do zakupu.
Jedno, wielkie, nachalne koltuekszyn (ang. call-to-action)1).
Kup.
Kup!
Kup, kup, kup.
Kuuup!
I do tego cena z końcówką *,99.
Czy naprawdę klient płacący 49,99 PLN nie rozumie, że wydaje pięć dych?
NIEEE.
Ja tak nie chcę.
Pilnie dbam o jakość tworzonych treści i życzę sobie, żeby ich popularność była naturalną konsekwencją tejże jakości, a nie efektem stosowania sprzedażowych trików.
Trików, które przypominają mi drewniane, wyuczone i tępo stosowane gesty pozbawionych naturalnego talentu do wystąpień publicznych ludzi ze świecznika, siłą wypchniętych z trzeciego szeregu w zasięg medialnych fleszy.
Może nie sprzedam stu tysięcy egzemplarzy.
Może sprzedaż będzie rozkręcać się bardzo powoli.
Ale na pewno w stu procentach po mojemu.
Bo zależy mi tylko na jednym NAJ.
Na największej satysfakcji z działań, w które w pełni się angażuję.
A przecież Trening Minimalny to moje pierwsze i na pewno nie ostatnie wydawnicze słowo.
Zapraszam na:
1) Uwielbiam bawić się fonetycznym zapisem wszelkich zagranicznizmów. ツ