Pisząc o pracy nad ciałem, nie sposób nie poruszyć tematu kulturystyki.
Percepcja chodzenia na siłownię na przestrzeni ostatnich 20-30 lat zdecydowanie się zmieniła, ale trening siłowy niezawodnie przywołuje wizerunek jegomościa pozbawionego karku i istotnego zestawu szarych komórek…
Co mnie uwiera w kulturystyce?
W pierwszej kolejności – to samo co w zawodowym sporcie.
Skrajność.
Profesjonalny sport oznacza całkowite podporządkowanie życia aktywności fizycznej.
Aktywności, która charakteryzuje się bardzo krótkim „okres przydatności do spożycia”.
W dziedzinach mózgowych potencjał człowieka rośnie z czasem, w sposób niemal nieograniczony.
Sport – po dość krótkiej fazie „wznoszenia” – bezlitośnie oddelegowuje zawodników na ławki rezerwowych, nielicznym oferując ewentualnie trenerskie fotele.
Mimo wszystko – jednak – w większości dyscyplin sportowych można doszukać się jakiegoś sensu.
Bieganie, skakanie, pływanie, rzucanie, strzelanie, jazda rowerem, jazda konna, czy boks.
To wszystko są aktywności doskonalące pewne umiejętności praktyczne.
Oczywiście, o przydatności skoku o tyczce lub kulomiotyzmu możnaby dyskutować, ale… niech będzie.
A co robi kulturysta?
Przerzuca na treningach – tonami – ciężary tylko po to, żeby wziąć udział w konkursie… piękności(!)
Brzmi jak przegląd dizajnu tektury falistej lub rozrzutników nawozu naturalnego.
– W*** T** F***, guys?
W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć rozmowy z moją córą na temat diskopolo, kiedy rozkminialiśmy co z tą pseudoludową nutą jest „nie tak”…
Doszliśmy do tego, że cały problem tkwi w braku wewnętrznej spójności.
To są piosenki śpiewane przez dorosłych i dla dorosłych, ale z rymami i aranżem jak dla dzieci!
To się zwyczajnie kupy nie trzyma.
Normalny mózg nie jest sobie w stanie z tym poradzić inaczej niż aktywacją mechanizmu ucieczki…
I dokładnie tak samo mam w głowie kiedy patrzę na zmagania kulturystów.
Widzę ogromych facetów, którzy usiłują na scenie udawać baletnice.
Gorzej – w kategorii „mind-fuck” – wypada chyba tylko kulturystyka kobiet.
Drogie Panie, w imię czego to sobie robicie?…
Z dźwiganiem ciężarów jest dokładnie tak samo jak z noszeniem munduru.
Dodaje męskości.
Bez wyjątku.
Każdemu.
I efekty zabiegów fryzjersko-kosmetycznych, litr silikonu, trzy sznurówki i obcasy nie pomogą.
Kwiatek z kożucha bikini nie zrobi…
Przed zlinczowaniem mnie za ostatni akapit, zachęcam do wykonania jednego ćwiczenia:
– Popatrz na zdjęcie zwyciężczyni damskich zawodów kultusytycznych (najlepiej w kategorii „Open”), z pominięciem twarzy.
Według mnie – daje bardzo dużo do myślenia.
Szczególnie w kwestii szeroko rozumianej (i uporczywie lansowanej) idei totalnej męsko-damskiej równości.
Można.
Pytanie:
– Po co?
To już zdecydowanie sensowniej wypadają strong-meni.
– Dźwigam wielkie ciężary, żeby być najsilniejszym człowiekiem na świecie!
Rozumiem. Szanuję.
– Dźwigam wielkie ciężary, żeby być naj-ład-niej-szym!
Na to mam tylko odgłos cykających świerszczy…
Do życia nie jest potrzebny największy biceps czy czworogłowy uda.
Na potrzeby całego pozaspotowego świata w zupełności wystarczy Trening Minimalny.
Liczy się zdrowie, kondycja i naturalna satysfakcja ze spoglądania w lustro.
Bo przecież zgodnie z mądrością babuni:
– Dobry kogut nie musi być duży…
Ale to już temat na zupełnie inną rozmowę.
ツ