Zamiłowanie do podróżowania to wspólny mianownik większości dzieciaków wychowanych na głębokiej prowincji.
U małego wieśniaka śmigającego w sweterku po starszym bracie, widok autokaru wożącego ludzi do pracy do pobliskiego miasta wywołuje dreszcze, a spaliny pachną lepszym, wielkim światem.
Dym z papierosa z filtrem pachnie luksusem.
Dokładnie tak miałem.
I nadal widok rozklekotanego Jelcza i zapach papierosów Caro przyspieszają mi rytm serca.
Uwielbiam być w drodze.
Dokądś.
Do czegoś.
Mierzyć się z rzeczywistością TU I TERAZ, codziennie robiąc krok we właściwym SOBIE kierunku.
Niekoniecznie popularnym.
Nie zawsze mądrym.
W takim, który podpowiadają flaki.
Nawet jeśli większości otoczenia wydaje się nie mieć sensu.
Mieć wyrąbane na wszystko i wszystkich, z którymi nie warto się liczyć.
Być sobą.
Nie ma bardziej męskiej wartości.
I nie ma drugiej marki, która niosłaby tak skumulowany ładunek czysto męskiej energii.
Harley Davidson
Marka – symbol.
Dla mnie, dzieciaka – symbol niedorzecznych marzeń.
Dla mnie, nieopierzonego faceta – niedostępnego statusu społecznego.
Dla mnie, mężczyzny – wisienka na torcie świadomej męskości.
Marka zbudowana na wojnie.
Tak, na wojnie.
To, co w normalnych warunkach zajęłoby dekady, dzięki rządowym kontraktom drugowojennym zmaterializowało się w mniej niż jedną.
Nie wdając się w analizę wzlotów i upadków, logo z nazwiskami czterech dżentelmentów z Wisconsin jest dziś ikoną.
Ikoną wszystkiego, co można uznać za męskie.
Niezależność.
Sprawczość.
Brak pokory.
Indywidualizm.
Przynależność do grupy
Poczucie jedności.
Przyjaźń.
Zasady.
Pozycje tej listy można dowolnie rozmnażać lub grupować.
Za każdym razem jej czytanie sprowadzi się do jednego.
Uczucia przyjemnego gilania gdzieś pod spodem mostka.
Wiem, że nie wszyscy tak mają.
Ja mam!
Harley Davidson po mistrzowsku pisze swoją legendę, odwołując się do najbardziej pierwotnych objawów męskości i zgarnia całą stawkę w tym zakresie.
Od chłopięcych fantazaji, po czczenie pamięci poległych i honorowanie weteranów.
Nie zapomnę cholernie przyjemnego uczucia, kiedy dzięki polskiej legitymacji oficerskiej nabyłem za pół ceny bilet do muzeum i kultowej fabryki w Milwaukee.
I nie chodziło o parę zaoszczędzonych dolarów.
Uśmiech kasjerki i veteran’s discount były jak bukiet i całus od nieznajomej z tłumu wiwatującego na widok maszerującej w paradzie zwycięstwa armii.
Nie wnikam ile w tym wszystkim jest realnego zaangażowania w wyższe sprawy, a ile zimnej, makretingowej kalkulacji.
Cokolwiek za tym nie stoi, specjaliści Harleya rozegrali i wciąż rozgrywają ten mecz po mistrzowsku.
Fantastynczy, ekonomiczno – emocjonalny win-win.
Tu każdy wygrywa.
Bez większego trudu w powyższym tekście można doszukać się typowo sportowo – kibicowskich emocji.
Bez wątpienia.
Emocje są dokładnie te same.
Ale jest jedna, zasadnicza różnica.
W przeciwieństwie do rozgyrwki futbolowej, w przygodzie spod znaku H-D murawą jest każdy kawałek asfaltu, a praktycznie każdy dorosły kibic, prędzj czy później może stać się pełnoprawnym graczem.
Kochane Panie…
Kiedy kolejnym razem zauważycie, że Wasz partner wywalił jakąś bezsensowną kwotę na gadżet, akcesorium lub… pojazd z tym zacnym logo, odpuście dyskusję.
Wystarczy się uśmiechnąć.
Bo Wasz facet, a właściwie duuuży chłopiec, właśnie przypiął sobie do najbardziej osobistego uniformu medal.
Medal wielkiego M do słowa mężczyzna. ツ
PS. Kobietę trzeba kochać, nie rozumieć. Mężczyznę z motocyklem… wystarczy nie rozdzielać. ツ