Schudnę!

To bez wątpienia najpopularniejsze z noworocznych postanowień.

Zastanawiające jest, że dla większości osób pozostaje tylko głośno wypowiedzianym, mniej lub bardziej pobożnym życzeniem.

Bo schudnąć, to tak naprawdę nie znaczy stracić na wadze.

To znaczy zmienić jeden z najbardziej utrwalonych nawyków.

A zmiana nawyku to… całkiem gruba sprawa.


Natychmiastowa dostępność informacji i wszelkiego rodzaju dóbr wcale nam w tym nie pomaga.

Odchudzanie to nie jest zmiana długości paska, czy rozmiaru ubrania.

To proces.

Proces w pierwszej kolejności myślowy, dopiero później fizyczny.


Wiem co mówię, bo przerobiłem sktuecznie na własnej skórze.

A raczej na wszystkim tym, co w skórze się mieści.

Bolało w mózg i bolało w żołądek.


W moim przypadku impulsem do radykalnej zmiany ciała była decyzja o resecie życiorysu (co to oznacza możesz przeczytać tutaj).

Myśląc o pójściu zupełnie nową drogą uznałem, że najlepszym przygotowaniem do takiej podróży będzie doprowadzenie się do bardzo dobrej kondycji fizycznej.


Bardzo dobrej, nie maksymalnej.

Nie jestem sportowcem, a okolice czterdziestki to nie jest dobry czas na udowadnianie sobie czegokolwiek w tym zakresie.


Można powiedzieć, że sport obecny był w moim dorosłym życiu praktycznie bez przerwy, ale od czasu ukończenia Akademii Wojskowej częściej jako wyrzut zabiurkowego sumienia niż aktywność świadomie sprzężona z poczuciem mojego dobrobytu.

Trening na siłowni, ozdobiony od czasu do czasu zajęciami grupowymi – to była cała moja aktywność.

Zdecydowanie brakowało regularności, a – jak zauważyłem z czasem – odpowiednio dobrej motywacji.


Moje myślenie o rzeczywistości w okolicach trzydziestki zostało zdominowane aktywnościami, które miały udowodnić miastu i światu, że człowieka z prowincji stać na wiele. W szczególności w wymiarze eknomicznym.

Długie godziny spędzane w przestrzeniach biurowych i warszawskich korkach potwierdzały doskonałe dopasowanie do wielkomiejskiego rytmu życia, ale kiepska prywatność skutecznie obezwładniała ambicje zadbania o samego siebie.

Samochód służbowy, garnitur, skórzana aktówka i szeroko rozumiane perspektywy okazywały się ważniejsze niż uczciwe spojrzenie w lustro.


Punktem zwrotnym było… jedno spojrzenie.


Pamiętam jak dziś, kiedy po powrocie z przerwy obiadowej podjechałem fotelem w kierunku pracowego biurka i zobaczyłem fałdę koszuli, która położyła się na blacie.

Ewidentnie trzeba było wciągnąć nadmiar ubrania do spodni.

Wielkie było moje zdziwienie, kiedy przy próbie poprawienia garderoby nadmiar koszuli okazał się również nadmiarem ciała(!)

Szok!


Kiedy wieczorem łazienkowa waga pokazała okrągłe 100 kilogramów, ręce mi opadły.

W lustrze nie było śladu po wybieganym podporuczniku.

Z naprzeciwka patrzył na mnie nalany, obły wujek.

Brakowało tylko wąsa.


Fuuu!!!


Dotarło do mnie z pełną mocą, że chcę mieć z takim osobnikiem jak najmniej do czynienia.

I nie ma co czekać na nowy rok.

Był środek lata, a ja byłem w samym środku mentalnej d…y.


Zacząłem następnego dnia.


Pobudka o 6:00 rano i seria około 300 brzuszków przed wyjściem z domu.

Po dwóch – trzech tygodniach przekroczyłem 500 w serii.

Czułem że robię dobrą robotę, ale… waga zdawała się nie mieć chęci do współpracy.

Trzeba było zacząć działać bardziej kompleksowo.


Intuicyjnie, wziąłem się za zmianę w odżywianiu.

Nie liczyłem wtedy kalorii.

Po prostu zacząłem znacznie mniej jeść.

Po tygodniu zauważyłem pierwsze efekty na wadze.


Ewidentnie chodziło o kalorie.

Zacząłem liczyć.

Z racji tego, że totalnie nie potrafiłem gotować, jadłospis oparłem o najprostsze produkty.

Moim sprzymierzeńcem okazał się skrajnie niewyszukany gust kulinarny.


Owoce, warzywa, produkty mleczne i mięso drobiowe z wody lub zrobione na parze.

To naprawdę zaczęło działać.

Tydzień po tygodniu waga zaczęła pokazywać coraz mniejsze liczby, a lustro – coraz bardziej zadbanego faceta.

W odbiciu coraz częściej zaczął pojawiać się uśmiech.


Co więcej, moja zmiana okazała się być zauważa(l)na.

Co najciekawsze – częściej przez przedstawicieli płci… zdecydowanie nieprzeciwnej.

Tak, moją pierwszą widownię stanowili faceci wypytujący o sposób na młodzieżową wręcz sylwetkę.


Zacząłem dzielić się swoim doświadczeniem i dość szybko doszedłem do wniosku, że nie tylko poprawiłem wygląd i formę, ale… stworzyłem pewien system.

Prosty, wręcz prymitywny i – przede wszystkim – nadspodziewanie skuteczny.


Na co mi zatem tytułowe postanowienie?

Przecież nie potrzebuję chudnąć.


Najwyższa pora, żeby mój przepis na kondycję i zdrowie ujrzał światło dzienne.

Przyszedł czas, żeby metodę dbania o siebie przenieść z szuflady do drukarni.

Żeby efekt moich działań i przemyśleń oddać w ręce znacznie szerszej publiczności.


A w szufladzie zwolnić miejsce na kolejne nowości.


Mając zatem na uwadze, że wypowiedzianego zobowiązania łatwiej się dotrzymuje, moim noworocznym postanowieniem jest:

– Schudnę moją listę niezrealizowanych pomysłów!


Na pierwszy ogień idzie TRENING MINIMALNY.


MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ

Premiera #poleoractrzeba

Postanowienia noworoczne… Dla znacznego procenta aktywnych zawodowo – szczególnie za biurkami i w hołmofisach – ludzi, rozprawienie się z rozmiarem ubrania jest jednym z najpopularniejszych

1.1. Jak to się zaczęło?

Trening Minimalny nie jest efektem kursów, studiów, pracy dyplomowej czy habilitacji.  W pewnym sensie zrobił się sam.  Zaczęło się nietypowo.  Jakieś pięć lat temu –

Komu to potrzebne

Jest kilka obszarów w życiu, które mnie szczerze interesują i… całe stada tych, na które mam wyrąbane. Co mnie interesuje? Przede wszystkim męska postawa i

ZRYTY INSTAGRAM

POWIADOMIENIA

…żeby raz na kilka tygodni otrzymać powiadomienie o nowościach.

Chcesz mieć
na bieżąco
Zryty Beret?

Zostaw mejla, żeby raz na parę tygodni otrzymać powiadomienie
o nowościach.

Strona wykorzystuje pliki cookie dla zapewnienia najlepszej funkcjonalności.