Spowiedź motocyklisty

Nie wiem jak to się stało, że od zawsze ciągnęło mnie do motoryzacji.

Szczególnie tej dwukołowej.


Moim pierwszym jednośladem bez pedałów był dwubiegowy, wyciągnięty z warsztatu dziadka Komar.

Na pograniczu podstawówki i średniej szkoły – kupiony za wieloletnie kieszonkowe, czterobiegowy Simson.

Do końca liceum nic się nie zmieniło, bo mimo zrobionego praw-A-jazdy, nie było zgody rodziców na wymianę enerdowskiego motoroweru na równie enerdowski motocykl.


Na drugim roku Akademii Wojskowej pojawiła się wymarzona przez cały ogólniak eMZeta 250. Szara.

Na czwartym roku Akademii, kupiony za pożyczone na poczet półrocznych zarobków z pierwszej studenckiej pracy, równie pierwszy dorosły, ciężki motocykl – Kawasaki Police 1000.


To były czasy…

Czasy, w których sezon motocyklowy trwał dziesięć miesięcy i przy dowolnej okazji starałem się udowadniać, że dwa koła to więcej niż cztery…


Przyszły czasy regularnej pracy i życia rodzinnego bez akcentów motocyklowych.

Po dwóch sezonach, w których łącznie nawinąłem na koła niewiele ponad tysiąc kilometrów, policjant poszedł pod młotek.


Pieniądze się rozpłynęły.

Podobnie jak smak motocyklowego klimatu.


Po paru latach pojawił się pomysł na powrót do zapomnianej niesłusznie przyjemności.

W garażu stanął Vulcan 1600 Nomad.

Po jednym sezonie podzielił los policjanta, bo poza wyjazdem do serwisu i na stację benzynową, zaliczyłem na nim trzy, niespecjalnie atrakcyjne wyjazdy weekendowe.


Dzięki uprzejmości zapracowanych kolegów, przez kolejne sezony miałem możliwość, poujeżdżać Sportstera, Shadowe i Road Kinga.

Za każdym razem kończyło się tym samym wnioskiem.


Albo wymyślanie sobie krótkich tras na jazdę wkoło komina, albo… więcej bólu w d… niż przyjemności z pokonania jakiejś dłużeszj trasy.


Niestety, zmiana klimatu jest faktem i nawet w środku sezonu motocyklowego, trudno o dzień, w którym od rana do wieczora można liczyć na bezdeszczową pogodę.

Z kolei kiedy nie pada – upał jest w stanie zamęczyć nawet wielbłąda.

Mówiąc najprościej – cholernie trudno czerpać przyjemność z jazdy.


Do tego jeszcze dochodzi paradoks podróży motocyklem.

Jeśli jedzie się blisko, to za bardzo nie ma czego zwiedzać.

Po prostu pali się benzynę i nawija puste kilometry dla przewietrzenia ubrania.


Kiedy człowiek decyduje się wyskoczyć gdzieś dalej, po dojechaniu w fajną okolicę, pierwszą myślą jest:

– Jak tu rozprostować kości?

– Gdzie tu się położyć?


Niejeden zapalony motocyklista może skwitować moje uwagi słowami:

– Gada jak stary dziad, który nie czuje motocyklizmu!


A według mnie to jedyny uczciwy przekaz.


Nie oszukujmy się.

Motocykl w naszym kręgu cywilizacyjnym już dawno przestał być najtańszym środkiem transportu.

Za szczeniaka setki razy słyszałem komentarze:

– Nie stać chłopaka na samochód, to jeździ moturem.

Dorobi sie, to i pojazd zmieni.

I tak faktycznie było.


Dziś…

Łatka taniego środka transportu została przeklejona, zupełnie słusznie, na skutery.

Skutery, którymi popierdzielają Janusze w klapeczkach i podkoszulkach na ramiączkach.

Ma-sa-kra.


Żeby sensownie wsiąść na motocykl, na kompletny strój, z dobrymi butami i kaskiem, trzeba wydać… równowartość niejednego nowego skuterka.

Bariera dla Janusza nie do przejścia.


A do tego jeszcze trzeba mieć motor.


Tak.

Powiedziałem motor, nie motocykl i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Jedno i drugie słowo według mnie brzmi świetnie.


A żeby motor sensownie jeździł, musi kosztować.

I kosztuje.

Tyle co samochód.

A nawet więcej.


Dziesięcioletni średni model dowolnej czterokołowej marki da się kupić za jedną dziesiątą ceny początkowej.

Dobrze utrzymane motocykle powyżej dziesiątych urodzin praktycznie nie tanieją.


Skoro zatem już mamy czym jeździć, okazuje się, że to jeżdżenie też do tanich nie należy.

Praktycznie każdy sprzęt z silnikiem powyżej litra musi wypić około 6 litrów benzyny.


Tym samym jazda cruiserem kosztuje dokładnie tyle, co wożenie się amerykańską, czterolitrową fałką w gazie.

To jak płacenie stawki hotelowej za nocleg w namiocie lub kiepskiej jakości przyczepie kempingowej.


Za co zatem warto przepłacać?

Na pewno nie za strach przed koleinami, kapryśną pogodą, czy za ból kręgosłupa.

Nie za zgrabiałe dłonie, dzwoniące zęby, zamarźniętą twarz, przemoczone majtki, czy wylewanie wody z butów.

No way!


Warto przepłacać za poczucie wolności.

Inności.

Wyrwania się ze schematu.

Przynależności do grupy.


Za przysłowiowy wiatr we włosach.

Choćby tylko w tych na przedramionach.


Nie bójmy się stwierdzenia, że motocykl to po prostu kosztowne i angażujące hobbi.

Wymagające zdrowego rozsądku i poczucia odpowiedzialności.


Jest trochę jak tuning czy kamperowanie.

W codziennym życiu potrzebne zupełnie do niczego.

Wymagające nabycia pewnej wiedzy, ponoszenia niemałych kosztów i wyrobienia dobrych nawyków.


Wszystko po to, by spotykać ludzi dotkniętych słabością do tego samego typu odmienności.

Również tej wizerunkowej.

A skoro mowa o wizerunku…


Wspomniałem już o tym, pisząc o sobie: Dlaczego zdecydowanie męski?


Harley Davidson, to znacznie więcej niż dwa koła i nazwiska czterech jegomości.

To marketingowo – wizerunkowy majstersztyk.


Ale to już temat na osobną rozmowę. ツ


MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ

Drukować, drukowaaać!

Pierwszy wydawniczy bieg przez płotki ma się – w końcu – ku końcowi. Dzięki tak zwanym prufom (ang. proof), w ostatniej chwili zmieniona została technologia

1.6. Praktyka, nie teoria

Moja przygoda z siłownią zaczęła się w średniej szkole.  Miałem 16 lat i o karnecie do klubu mogłem co najwyżej pomarzyć.  Na rodzinnym zadupiu nie

Mała współsprawca

W znacznej mierze współsprawcą powstania tej strony jest moja córa. Kiedy zabierałem ją na weekendy, bo z konieczności jestem korespondencyjnym ojcem, w drodze do mnie

ZRYTY INSTAGRAM

POWIADOMIENIA

…żeby raz na kilka tygodni otrzymać powiadomienie o nowościach.

Chcesz mieć
na bieżąco
Zryty Beret?

Zostaw mejla, żeby raz na parę tygodni otrzymać powiadomienie
o nowościach.

Strona wykorzystuje pliki cookie dla zapewnienia najlepszej funkcjonalności.