Wspaniale być zachwyconym klientem

Literatura biznesowa identyfikuje wiele typów klientów, z których bezsprzecznie najciekawszym jest klient zachwycony.


Zachwycony klient to dobrowolny, darmowy handlowiec.

Ambasador – wolontariusz.


Są tylko dwie marki, których produktom wybaczam posiadanie wyeksponowanego logo.

W kolejności alfabetycznej i częstotliwości użytkowania, choć totalnie na równi mojego zaangażowania emocjonalnego:

– Apple,

– Harley Davidson.


Dlaczego im wybaczam?

Pierwszej marce – za wyprzedzanie moich oczekiwań.

Drugiej – za bycie symbolem wolności i ostoją tradycyjnie rozumianej męskości.


Uwielbiam też swój samochód, który nie reprezentuje dla mnie konkretnej marki, ale jest pomnikiem nieeuropejskich reguł konstruowania pojazdów.


Ale po kolei…

Zacznijmy od (marki na) A.


Kiedy decydowałem się na zakup piewszego ajfona, nie byłem przekonany, że sensownie wydałem pieniądze, ale wygrała ciekawość.

Nigdy wcześniej nie miałem telefonu bez klawiatury, a możliwość poklikania na sprzęcie kolegi zrobiła swoje.

Przy okazji odnowienia umowy z operatorem komórkowym, w moich dłoniach znalazł się iPhone3.


Jeden prawdziwy przycisk.

Duże ikony.

Czytelny, wyraźny ekran.

Dobry aparat fotograficzny.

Świetne audio.


Nie żałowałem, jakkolwiek regularnie napadała mnie myśl:

– Czy to na pewno były dobrze wydane pieniądze?


Oświecenie przyszło dosłownie za chwilę, kiedy zorientowałem się, że moja niespełna roczna córa była w stanie, jeszcze nie potrafiąc mówić, znaleźć sobie zdjęcie taty lub wyszukać i odtworzyć(!) odcinek Teletubisiów z Jutjuba.

Szok!


Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że instrukcja obsługi mojego pierwszego smartfona sprowadzała się praktycznie do dwóch zdań.

– Naładuj baterię.

– Wciśnij przycisk.


Trzecie, nienapisane, brzmiało:

– Zaufaj intuicji.


Żadnego głównego menu.

Żadnej struktury.

Pełna dowolność.

Stuprocentowa niezawodność.

Tak, stuprocentowa.

Mój pierwszy ajfon nie zawiesił się przez sześć lat ani razu!


Zmieniłem go tylko dlatego, że po przeszło pięciu latach nie był w stanie uciągnąć najnowszej wersji systemu operacyjnego, co zaczynało mnie pozbawiać coraz bardziej podstawowych użyteczności.

Do dziś pamiętam, że pierwszym, upierdliwym brakiem był brak możliwości dwukrotnego kliknięcia Shifta do uruchomienia CapsLocka.


W moje ręce wpadła piątka i… niedługo potem pojawiła sie myśl:

– A może by tak zainwestować w Macbooka?…


I znowu musiałem zmierzyć się ze swoim wewnętrznym Szkotem.

Po dobrych paru tygodniach negocjacji, które zbiegły się z podjęciem prac nad nowym projektem, zamknąłem oczy (a raczej zakneblowałem Szkota) i złożyłem zamówienie na laptopa.


Pierwsze wrażenia były bardzo dobre.

Aluminiowy, minimalistyczny.

Lekki, wydajny.

Z doskonałą grafiką, genialnym taczpadem i fantastycznie reagującą klawiaturą.

Do tego wszystko zainstalowane.

System operacyjny, pakiet biurowy, oprogramowanie do obróbki audio i wideo.


Tym razem do oświecenia doszło kiedy po raz pierwszy połączyłem telefon z laptopem.

Obydwa urządzenia miały ten sam system operacyjny, dzięki czemu nie była potrzebna instalacja niczego, poza podłączeniem kabla.

Kontakty, mejle, zdjęcia.

Wszystko automatycznie zsynchronizowane.

Bez kiwnięcia palcem.


Z czasem, zachwytów zebrało się znacznie więcej.

Co najciekawsze, dotyczą z pozoru drobnych udogodnień.


Dwu- i trójpalcowe gesty na taczpadzie.

Przyciski użytkowe zamiast funkcyjnych.

Aplikacje pobierane z internetu, nie instalowane z płyty.

Bateria pozwalająca na przepracowanie roboczej dniówki bez ładowania.

Ładowarka na magnes.

Mógłbym tak jeszcze długo.


Po prostu każdy dzień użytkowania sprzętu, a raczej sprzętów z rodziny obgryzionego jabłka, przynosił kolejne drobne zachwyty, skutecznie zabetonowujące mnie w pozycji zadeklarowanego fana.

Naprawdę, fana.


Ajfona piątkę zmieniłem na ósemkę z trywialnego powodu.

Wizyta w toalecie na siłowni i…

Plum!


Macbooka używam nieprzerwanie do dzisiaj.

I nadal jestem za-chwy-co-ny.


Obydwa sprzęty są istnymi wołami roboczymi w mojej rzeczywistości.

Zarówno w pracy, jak i na polu nawet najmniej ambitnej rozrywki.


Inwestycja zwróciła się wielokrotnie, bo zapewnia nie tylko fantastyczne wrażenia z użytkowania, ale też nie mniej ważny, fantastyczny komfort niemyślenia o jakiejkolwiek zmianie.


Bo na lepsze, z najlepszego, zmienić się nie da!


MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ

Weekendowy, nie znaczy gorszy

Głównym opóźniaczem mojej decyzji o resecie życiorysu był ciągły brak dobrej odpowiedzi na pytania: – Co z córką? – Jak będzie wyglądało jej życie bez

Dlaczego beret

Czterdziestka zobowiązuje. Tym bardziej stymulowana rozwodem i startem od zera. Beret stał się moim znakiem rozpoznawczym na nowej drodze życia. Pierwszy kupiłem jeszcze za starych

Co mi daje telewizja

Dość często spotykam się ze stwierdzeniem, że w ramach ulepszenia życia ludzie rezygnują nie tylko z telewizji, ale nawet z telewizora. Na pewno można. Ale

ZRYTY INSTAGRAM

POWIADOMIENIA

…żeby raz na kilka tygodni otrzymać powiadomienie o nowościach.

Chcesz mieć
na bieżąco
Zryty Beret?

Zostaw mejla, żeby raz na parę tygodni otrzymać powiadomienie
o nowościach.

Strona wykorzystuje pliki cookie dla zapewnienia najlepszej funkcjonalności.