Trening Minimalny nie jest efektem kursów, studiów, pracy dyplomowej czy habilitacji.
W pewnym sensie zrobił się sam.
Zaczęło się nietypowo.
Jakieś pięć lat temu – rok po tym, jak doprowadziłem swoją kondycję do obecnego stanu – zacząłem słyszeć słowa uznania dla mojej sylwetki i systemu ćwiczenia.
Od różnych osób. Od małolatów po emerytów. Zwykle od facetów.
Z pewnością przyczyniła się do tego moja natura, zgodnie z którą nie umiem przejść obojętnie obok człowieka, któremu dzieje się lub może stać się krzywda.
Niestety – nagminną praktyką instruktorów w siłowniach jest skupianie się na sprawności sprzętu i układaniu ciężarów na stojakach zamiast na trenujących.
Wielokrotnie celowo kaleczyłem technikę wykonywania ćwiczeń, żeby poddać próbie spostrzegawczość personelu.
Przypadki interwencji instruktorów da się policzyć na palcach jednej ręki emerytowanego stolarza…
Wiele razy zdarzało mi się podpowiadać znajomym i nieznajomym z siłowni jak wykonywać ćwiczenia. W takich sytuacjach zwykle dochodziło do wymiany kilku zdań i… pozytywnych uwag na temat mojej sylwetki.
Odpowiedź na pytanie o częstotliwość treningów („Dwa razy w tygodniu…”) zawsze skutkowała zdziwieniem i serią kolejnych pytań.
Nie mam urody modela, dlatego przyjmowaniu komplementów zawsze towarzyszył zdrowy dystans.
Jeśli jednak coś zaczęło się powtarzać, to należało się nad tym przynajmniej trochę zastanowić.
Efekty tego zastanawiania zacząłem rozkładać na drobne, spisywać, porządkować i… w końcu (wszystko) nazwać.
Tak urodził się Trening Minimalny.