Już widzę rozpacz na twarzach intelektualistów czytających tytuł tego rozdziału i… bynajmniej nie czuję zażenowania.
Zanim wyjaśnię, proponuję wyobrazić sobie poziom rozważań intelektualnych i wypowiedzi wszystkich potencjalnie zrozpaczonych w dniu ataku rwy kulszowej lub zauważenia objawów stanu przedzawałowego…
Żyjemy w erze informacji.
W czasach, w których zdolności intelektualne decydują o naszym społecznym być albo nie być (a raczej mieć więcej czy mniej).
Fizyczność zatraca swój praktyczny wymiar.
O przetrwaniu decyduje dziś wyporność karty kredytowej, nie zdolność upolowania sarny czy pokonania niedźwiedzia.
Rozpędzeni w procesie zdobywania kolejnych kompetencji, tytułów naukowych, certyfikatów, dbanie o ciało lokujemy w sferze wypoczynku i rekreacji, czyli… nigdzie.
Tak jak pracę i codzienne obowiązki potrafimy zaplanować z dokładnością do pojedynczych godzin, tak czas wolny pozostaje jednym wielkim spontanem.
Spontanem, w którym gdzieś tam od czasu do czasu pojawia się aktywność fizyczna.
Niestety – świadomość wyższości (a raczej pierwszeństwa fizyczności przed rozumem) uzyskujemy zwykle dopiero wtedy, kiedy ciało z jakiegoś powodu wysiądzie.
Mówiąc najprościej: warto dodać dbanie o organizm dodaj do listy codziennych obowiązków, zanim ciało samo wyznaczy pokutę za grzech zadniedania.
Na nic najlepsze tytuły i certyfikaty, kiedy fizyczność odmówi współpracy.
Zmagania z własną fizycznością to najbardziej bezkompromisowe z wyzwań, z którym człowiek można się zmierzyć.
Cokolwiek robisz, wszystko zależy tylko od ciebie.
Czynniki zewnętrzne oczywiście istnieją, ale to ty decydujesz o wszystkim.
Nieprzygotowane jedzenie, odpuszczony trening, zarwana noc…
Nie ma innej osoby odpowiedzialnej poza samym sobą.