Moja przygoda z siłownią zaczęła się w średniej szkole.
Miałem 16 lat i o karnecie do klubu mogłem co najwyżej pomarzyć.
Na rodzinnym zadupiu nie było żadnej siłowni.
A nawet gdyby była, to i tak nie znalazłbym sposobu, żeby namówić rodziców na płacenie za pakernię.
Budynek gospodarczy na podwórzu u kolegi, ciężary z ołowianego złomu odlane w garnkach, ławeczka z deski i kawałka wykładziny, obowiązkowo plakaty Arnolda na ścianach…
Tak to się wszystko zaczęło (Tomek, jeszcze raz dziękuję!).
Od tamtego czasu przechodziłem różne okresy.
Budowanie masy.
Robienie rzeźby.
Odchudzanie.
Rozwijanie siły.
Siłownia jako uzupełnienie treningu sztuk walki.
Z suplementacją.
Bez suplementacji.
Z dietą.
Bez diety.
Bywały okresy niezwykle intensywnych treningów, ale zdarzały się też beznadziejnie długie przerwy.
Dominowała ogólna nieregularność.
Z siłownią zaprzyjaźniłem się na dobre wtedy, kiedy po raz pierwszy zawziąłem się, żeby zgubić kilkanaście kilogramów, z którymi zwyczajnie źle się czułem.
Po raz pierwszy podjąłem trening wyłącznie dla poprawienia samopoczucia.
Zacząłem trenować nie po coś, ale dla samego siebie.
W Treningu Minimalnym najwyżej cenię poczucie kontroli nad najważniejszym z zasobów – własnym ciałem.
Poświęcanie się wyłącznie ciału to zdecydowana przesada, ale brak dbania o ciało to poważny życiowy błąd.
Tym bardziej, że istotą Treningu Minimalnego nie jest wyłącznie ciało.
Chodzi o samoświadomość i samokontrolę, które prowadzą do wypracowania mechanizmów przydatnych na znacznie szerszym polu niż zmagania z własną fizycznością.
Początki będą trudne, ale kiedy zobaczysz efekty… wystarczy nie zaprzepaścić świetnie wykonanej roboty.
I o to właśnie chodzi – o praktykę na co dzień.
Rób swoje i nie odpuszczaj.