Prawie jak inicjały Harleya i Davidsona.
Ale prawie robi różnicę.
Wiem, ten tytuł nie kojarzy się najpiękniej, ale właśnie o to chodzi.
Ma zwracać uwagę i skłaniać do przemyśleń.
Szczególnie tych, dla których tytułowa para liter zdaje się oznaczać więcej niż tylko skrót nazwy producenta jednośladów.
W czasach, kiedy o Harleyu mogłem tylko pomarzyć, patrzenie na prawdziwych Harlejowców było jak gapienie się na wystawę Peweksu.
To się nie mieściło w głowie, żeby wejść w posiadanie pojazdu, za którego równowartość można kupić pół domu lub całe mieszkanie(!)
W tamtych czasach nie próbowałem do Harlejowców nawet podchodzić.
No dobra, czasami podchodziłem, żeby trochę się pogapić z bliska na marzenia ściętej głowy.
I zupełnie słusznie czułem się obywatelem trzeciego motocyklowego świata.
Pierwszym krokiem w kierunku harlejowania był koniec studiów.
Zacząłem jeździć najprawdziwszym amerykańskim sprzętem (Kawasaki Police 1000 – przyp. autora), przez co przynajmniej wizualnie zbliżyłem się do najprawdziwszych motocyklistów.
Tym bardziej, że policyjne Kawy traktowane były jako jeden z niewielu wyjątków na zlotach miłośników dwukołowców z Milwaukee.
Nadal jednak wyczuwałem pewien dystans.
I nadal słusznie, bo Harlejowcem nadal nie byłem.
Minęły lata i w końcu zacząłem ujeżdżać najprawdziwszego Harrego.
I co?
Mam fantastyczne odczucia, które dzielę je na trzy grupy.
Odczucia osobiste
Tu jest zdecydowanie najlepiej.
Nie ma jednostki fizycznej czy waluty, w której można zmierzyć radość z czegoś zupełnie pozbawionego logiki.
Dosiadanie wierzchem stada kilkudziesięciu mechanicznych mustangów to nie jest zwykła radość.
To zrealizowane, szczeniackie marzenie najgrubszego kalibru.
Jednocześnie dowód na to jak wielki postęp cywilizacyjny dokonał się na przestrzeni życia jednego, akurat mojego pokolenia.
To, co trzydzieści lat temu zarezerwowane było dla mikroskopijnej grupy życiowych farciarzy, dziś może być udziałem praktycznie każdego dorosłgo faceta.
Wystarczy przeznaczenie czterech – pięciu średnich pensji na realizację swojej pasji.
To żaden wstyd śmigać dziesięcioletnim motocyklem.
Wiem, wiem.
Za te pieniądze można kupić już bardzo przyzwoitego Golfa albo nawet niezłego Passata z rajchu, ale nie dyskutujemy przecież zdrowego rozsądku.
Generalnie, osobiste wrażenia z czucia się młodszym kolegą Terminatora – bo to nie Easy Rider i Marlboro Man zaszczepili we mnie dwukołową Amerykę – mam jednoznacznie jak najlepsze.
Są bezcenne.
Odczucia techniczne.
Technika to zderzenie emocji z fizyczną rzeczywistością.
Szczerze mówiąc, tu już jest mniej różowo.
Wszystko zaczyna się od poczucia komfortu.
A moje jest… mocno nieharlejowe.
W przeciwieństwie do ortodoksyjnych wyznawców marki, nie jara mnie hałas wypatroszonego wydechu, jazda w pozycji atakującego Drakuli czy wibracje zmieniające męski nabiał w kogiel mogiel.
Nie urzeka mnie też kałuża oleju na podłodze garażu, odgłos młotka wrzucanego do wiadra przy zmianie biegów, czy wciskanie klamki sprzęgła z użyciem imadła.
Bez wątpienia, w kwestii techniki bliżej mi do podejścia rodem z kraju kwitnącej wiśni niż ojczyzny Donalda Trumpa, ale… cóż poradzić na to, że cała motocykowa Azja wycofała się z rywalizacji w kategorii długo-ciężko-daleko?
Mimo prób podejmowanych przez dobre dwie dekady, z segmentem cruiserów Harley rozprawił się jak starożytny Rzym z Kartaginą.
Zaorał.
W zasadzie technicznie z Harrym jest jak z rozsądnie marudną, a jednocześnie cholernie seksowną kobietą.
Czasami ma się jej dosyć, ale żyć bez niej – jak bez ręki.
Przecież nie chodzi o obiektywne parametry, tylko o najlepsze, jak najbardziej subiektywne wrażenia i szeroko rozumianą, dziką satysfakcję.
Podsumowując technikę – solidny dobry z plusem.
Odczucia społecznościowe.
Kiedy pod moimi czterema literami rozgościł się na dobre stalowy koń z Wisconsin, poczułem się obywatelem pierwszej kategorii.
Jakkolwiek głupio to nie brzmi, tak właśnie było.
Zacząłem pojawiać się w miejscach i okolicznościach gromadzących posiadaczy podobnego żelastwa.
Spotykanie na drodze innych ludzi na dwóch kołach z TEJ samej stajni robi fantastyczną robotę.
Rzut oka na stal, rzut oka na jeźdźca, wymiana spojrzeń i obowiązkowy banan na dwóch facjatach.
Czysta radość.
Jakich ludzi spotykam?
Od wspomnianych superklimatycznych ortodoksów, dla których motor, przepraszam – motocykl, stanowi metodę na życie, po ludzi widzących w swoich dwóch kołach okazjonalną odskocznię od codziennej, niejednokrotnie bardzo szarej rutyny.
Od ultramaratończyków robiących motocyklem większe przebiegi niż samochodem, po totalnie niedzielnych kierowców, wyprowadzających maszyny na kilka nieprzesadnie wymagających spacerów w roku.
Od pasjonatów okołoWojennej kLasyki , przez zapier….aczy na Sportsterach i V-rodach, izirajderów na Dynach, Bobach, Springerach, Heritidżach, Fetbojach i Softejlach po fanów najcięższej kawalerii turystycznej z dowolnymi konfiguracjami Road, Street i Glide w nazwie (tu mi akurat najbliżej).
Totalnie różnych.
Fantastycznie specyficznych.
Z jednym wyjątkiem.
Wszystko rozbija się o niewielką grupę tych najbardziej obdarzonych.
Tych najbardziej NAJ.
Na najnowszych sprzętach, zwykle obwieszonych najnowszym zestawem, najbardziej chromowanych, najbardziej harlejowych dodatków.
Bardziej harlejowych od samego Harleya.
Patrzących z góry na wszystkich, których sprzęt nie wyjechał prosto z dilerskiego salonu
W przyglądaniu się takim jegomościom trudno oprzeć się wrażeniu, że między ich pośladkami utknął nie kij od szczotki, ale solidna, nadnaturalnych gabarytów, wytoczona z kompleksów, bejzbolowa pała.
Gwoli ścisłości, nie mam nic przeciwko właścicielom nowego sprzętu i błyszczących akcesoriów.
Powiem więcej – życzę nam wszystkim, fascynatom dwóch kółek z silnikiem, jak najwyższej wyporności motocyklowych budżetów.
Po prostu szkoda mi, że społeczność fantastycznie posranych na punkcie dwukołowego hobbi ziomków otrzymuje dzięki takim dwustuprocentowym osobnikom łatkę grupy zadufanch palantów.
Żaaal.
Mam wrażenie, że to zjawisko bierze się z paskudnej niedostępności Harleizmu w naszych, polskich warunkach.
Matematyka jest nieubłagana.
Przy średniej pensji na poziomie 4.000 dolarów, na zakup najmniejszego Sportstera (9.500 USD) wystarczy przeznaczyć niespełna dwie i pół wypłaty(!).
Przy średniej pensji 4.000 złotych i cenie Sportstera uwzględniającej kurs dolara, transport i opłaty importowe (50.000 PLN), ulokowanie czterech liter w siodle najmniejszego pojazdu z logo H-D wymaga rocznej głodówki.
W przypadku flagowej Elektrowni w wersji Ultra Limited, liczby wyglądają jeszcze bardziej porażająco: 8 amerykańskich miesięcy kontra polskich 6 lat(!).
I to wszystko przeznaczone na hobbi, którego uprawianie ograniczone jest w praktyce do połowy roku…
Nietrudno się zatem dziwić, że w gronie posiadaczy najnowszych wynalazków z fabryki nad jeziorem Michigan regularnie pojawiać się będą egzemplarze finansowego sukcesu, traktujący salon motocyklowy jak gabinet kuta-protetyka.
Czego zatem życzę nie tylko sobie w nadchodzącym sezonie?
Rozwiązując tytułowego rebusa:
Harley nam wszystkim W Drogę! ツ
Bez kija w przysłowiowych szprychach i – tym bardziej – w jeszcze bardziej przysłowiowych siedzeniach! ツ