Jestem inżynierem.
Nie tylko z tytułu naukowego.
Ot tak, z natury.
W szczeniackich czasach, moim idolem był Adam Słodowy, a poradniki typu zrób to sam bardziej przyciągały uwagę niż tak zwane świerszczyki.
Moje szkolne popołudnia szczelnie wypełniały zmagania z kolejnymi numerami Małego Modelarza, przeplatane wertowaniem literatury motoryzacyjnej i jazdą motorowerem.
Nie było zatem niczym nadzwyczajnym, że 5 lat po maturze mogłem wylegitymować się dyplomem jednej z najlepszych uczelni technicznych.
Specjalizacja z zakresu najnowszych technologii okazała się jednak swoistą pułapką dla duszy inżyniera…
Bo klasyczna inżynierka jest zwyczajnie, po męsku, fizyczna.
Budowlaniec – stawia budynki.
Mechanik – projektuje lub obsługuje maszyny.
Automatyk – wymyśla mniej lub bardziej zaawansowane roboty.
Informatyk…
W świecie technicznym to taki teoretyzujący erotoman-gawędziarz.
Patrząc z autopsji – przeszło dwadzieścia lat za różnymi biurkami i… ani jednego fizycznego efektu pracy.
Nie zmienia to jednak faktu, że żyłka inżyniera pozostała we mnie aktywna.
Może już nie zrobiłbym remontu silnika w motocyklu na przydrożnym parkingu, ale… wszelkie kręcenie śrubkami i zabawa elektronarzędziami są mi wyjątkowo bliskie.
Z wszystkich opisanych wyżej powodów, moja córa od zawsze była wiernym towarzyszem moich majsterkowiczowskich zmagań.
I nie chodziło o robienie z niej chłopaka.
Zwyczajnie zależało mi na tym, żeby mogła zapoznawać się z rzeczami i nabywać umiejętności, których Ministerstwo Edukacji Narodowej z pewnością nie uwzględniło w podstawie programowej.
I, z premedytacją, do dziś to robię.
Przejdźmy zatem to właściwej historii.
Był wrzesień 2016.
Zbliżały się 8. urodziny mojej młodzieży.
Przegląd oferty prezentowej dla dziewczynek przyprawiał mnie o skręt kiszek.
Czy kolejna lalka może wnieść cokolwiek wartościowego w rzeczywistość drugoklasistki?
I wtedy odezwał się w głowie głos inżyniera.
Godzina internetowania i… zmierzał do mnie kurierem przezroczysty model czterosuwowego silnika spalinowego.
Co najlepsze – do samodzielnego montażu!
Kiedy odebrałem przesyłkę, zacząłem się zastanawiać, czy to był na pewno dobry wybór.
Najgorszy nie był, bo w ostateczności montaż zabawki solo dostarczyłby mi trochę zabawy, ale… no nie o mnie przecież tutaj chodziło.
Nie ukrywam – pojawił się stres.
Przyszedł ten dzień.
Byłem już wtedy korespondencyjny, więc odebrałem córę ze szkoły i wylądowaliśmy w lodziarni.
Na stoliku, obok lodów, położyłem całkiem spore pudełko.
Zobaczyłem wielkie oczy, po czym.. wielką radość i żywe zainteresowanie.
Kolejne dwie godziny upłynęły nam na składaniu, skręcaniu i omawianiu poszczególnych elementów.
Oczywiście, na jednej sesji mechanikowania się nie skończyło.
Do silnika wracaliśmy jeszcze przez wiele kolejnych łikendowych spotkań.
Za każdym razem to ja miałem wielkie oczy.
Ze zdumienia, jak w przyjaznych okolicznościach można małemu człowiekowi sprzedać spory kawałek całkiem solidnie skomplikowanej wiedzy.
Aktualne zainteresowania motoryzacyjne mojej córy nie wykraczają poza eksploatację rowera i elektrycznej hulajnogi, ale sama świadomość, że jest małym, sprawnym inżynierskim mózgiem jest dla mnie powodem do radości i dumy.
Choć nie zakochała się w metalu i śrubkach, to przecież jeden z tysiąca pierwszych razów, które pozostaną w jej pamięci na zawsze.
Skojarzenie widoku silnika z ojcem – bezcenne.
Z drugiej strony patrząc, poraża mnie fakt, że motoryzacyjna świadomość większości dorosłych facetów nie przekracza poziomu wiedzy rozgarniętej ośmiolatki.
Jak odpowiedziała Olka Szczęśniak panu-kosmetyczce na pytanie o blendowaniu cieni do powiek:
– A czy ty gościu nie powinieneś być uje.any smarem, nie brokatem?…
Podsumowując, jednym zdaniem:
– Rodzice, nie bójcie się zarażać swoich pociech sobą.
No i jeszcze jedno:
– Panowie, (z powrotem) na traktory!
PS. Dla wiernych czytelników – bonus. Tytułowy silnik w pełnej krasie. ツ