Rewelacja październikowa

Nie przyjmuję prezentów i do ich dawania mam specyficzne podejście.

Jakiś czas temu udało mi się to nietypowe podejście wytłumaczyć mojej małej młodzieży.

Nie obyło się bez pewnych – uroczych – trudności (Historia pewnego prezentu), ale w końcu zadziałało.


Powstrzymywanie się od prezentodawania jest tym większym wyzwaniem, jeśli kolejne spotkania oddzielają tygodnie.

Chęć zadbania o wyjątkowość spędzanego wspólnie z córą czasu jest spora, ale świadomość wyższości wrażeń nad dobrami materialnymi – jeszcze większa.


Dwa lata temu, urodzinowy worek wrażeń napełniliśmy w Bieszczadach.

Wdrapaliśmy się na Smerek.

Przedreptaliśmy solidny kawałek Wetlińskiej.

Udało się też zobaczyć zaporę na Solinie i zdobyć Tarnicę.


Rok temu, kowidowe wariactwo w znacznym stopniu ograniczyło możliwości wyboru.

W sumie – po wakacyjnej „odwilży” obostrzeń – dostępność atrakcji turystycznych jakaś była, ale… wszystko obarczone sporym ryzykiem nagłej – niekoniecznie korzystnej – zmiany.

Trzeba było wybrać coś w miarę pewnego, dającego możliwość – w razie konieczności – przełożenia.


O Runmageddonie dowiedziałem się parę lat wcześniej.

W całym projekcie najciekawszym elementem wydawał mi się życiorys jego założyciela.

Historia korporacyjnego trybika, który w pewnym momencie postawił wszystko na taplanie ludzi w błocie wydawała się bardziej niż interesująca.

Odważne życiorysy od zawsze przyciągają moją uwagę.

Mimo szacunku dla historii inicjatora, sama idea Runmageddonu wydawała mi się – na sucho – nieco wydumana.

Patrzenie na zdjęcia – często bardzo dorosłych – ludzi upapranych od stóp do głów w błocie, z medalami pamiątkowymi wzbudzało pewną nieufność.

Wyglądało jak przesłodzona fotorelacja z korporacyjnej imprezy.

Kiedy kupowałem pierwszy bilet w formule „Family” emocje miałem co najwyżej „letnie”.

– No przecież w najgorszym wypadku stwierdzimy, że „nigdy więcej”.


Szczęśliwie potwierdziła się stara prawda, że życie wyjątkowo rzadko pisze najgorsze scenariusze.


Już pierwsza na trasie biegu przeszkoda w postaci ponaddwumetrowej, drewnianej ściany wdeptała w ziemię moje wątpliwości dotyczące pozorności runmageddonowego wysiłku.

Kilkudziesięciometrowej długości rynna z obleśnym, czarnym, śmiredzącym błotem ostatecznie rozwiała moje wątpliwości.

Na pozostałych przeszkodach stopniowo docierało do mnie, że pięć lat studiowania w akademii wojskowej nie dało mi ani jednej szansy tak kompleksowego zapoznania się z różnorodnymi konsystencjami błota i jego obecnością we wszelkich zakamarkach odzieży i organizmu(!).


Zeszłoroczny Runmageddon był jedną wielką niewiadomą.

Na tegorocznym – czuliśmy się już jak ryby w wodzie, a raczej jak lekko zdziczałe świnie w błocie.

Nowością 2021 była finałowa „kąpiel w przeręblu”, czyli pełne zanurzenie w śniegowo-błotno-wodnej brei tuż przed metą biegu.

Minusem był brak kocy termicznych na mecie, bo po zimnym prysznicu w polowej łaźni, dotarcie na parking nie było przyjemnością.

Mimo wymienionego wyżej minusa, udział w imprezie mogę podsumować tylko jednym zdaniem:

RE-WE-LAC-JA.


Na koniec – kwestia ceny.

Dwuosobowy start w opcji „Family” za 200 PLN jest całkiem spoko.

Potencjalny start w wersji podstawowej – ponad 500 PLN za dwuosobową załogę – to już trchę „grubo”.

Mimo wszystko jednak, to nadal lepsza opcja niż wysiedzenie dwóch godzin przed kinowym ekranem z kubkiem gazowanego napoju i paczką popkornu.


Po tegorocznej imprezie nie mam cienia wątpliości, że jesienny Runmageddon wpisyjemy na stałe w nasz okołourodzinowy kalendarz.

W której opcji?

Prawdopodobnie zadowolimy się wariantem Family.

Bo nie chodzi o to, żeby „zamordować się” atrakcją.

Chodzi o to, żeby zaznać „smaku” niedostępnego w zwykłej codzienności.


Smak i zapach leśnego runa raz w roku w zupełności nam wystarczy.

A zaoszczędzone trzy stówki przeznaczymy na zwiedzenie czegoś jeszcze nieznanego.

Najchętniej latem.

MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ

1.5. To nie jest encyklopedia

Nie przez przypadek największym zainteresowaniem wśród lektur szkolnych cieszą się streszczenia. Chociaż nauczyciele cisną, żeby czytać wszystko od deski do deski, wystarczy opracowanie, żeby pozytywnie

Historia jednego silnika

Jestem inżynierem. Nie tylko z tytułu naukowego. Ot tak, z natury. W szczeniackich czasach, moim idolem był Adam Słodowy, a poradniki typu zrób to sam

Premiera #wtfUX i #karnyk***s

Temat szeroko rozumianej użyteczności rozwiązań (ang. „user experience”, w skrócie „UX”) jest mi wyjątkowo bliski. W szczególności z uwagi na moje inżynierskie, nowotechnologiczne „korzenie”. Wystarczy

ZRYTY INSTAGRAM

POWIADOMIENIA

…żeby raz na kilka tygodni otrzymać powiadomienie o nowościach.

Chcesz mieć
na bieżąco
Zryty Beret?

Zostaw mejla, żeby raz na parę tygodni otrzymać powiadomienie
o nowościach.

Strona wykorzystuje pliki cookie dla zapewnienia najlepszej funkcjonalności.