Nie przyjmuję prezentów i do ich dawania mam specyficzne podejście.
Jakiś czas temu udało mi się to nietypowe podejście wytłumaczyć mojej małej młodzieży.
Nie obyło się bez pewnych – uroczych – trudności (Historia pewnego prezentu), ale w końcu zadziałało.
Powstrzymywanie się od prezentodawania jest tym większym wyzwaniem, jeśli kolejne spotkania oddzielają tygodnie.
Chęć zadbania o wyjątkowość spędzanego wspólnie z córą czasu jest spora, ale świadomość wyższości wrażeń nad dobrami materialnymi – jeszcze większa.
Dwa lata temu, urodzinowy worek wrażeń napełniliśmy w Bieszczadach.
Wdrapaliśmy się na Smerek.
Przedreptaliśmy solidny kawałek Wetlińskiej.
Udało się też zobaczyć zaporę na Solinie i zdobyć Tarnicę.
Rok temu, kowidowe wariactwo w znacznym stopniu ograniczyło możliwości wyboru.
W sumie – po wakacyjnej „odwilży” obostrzeń – dostępność atrakcji turystycznych jakaś była, ale… wszystko obarczone sporym ryzykiem nagłej – niekoniecznie korzystnej – zmiany.
Trzeba było wybrać coś w miarę pewnego, dającego możliwość – w razie konieczności – przełożenia.
O Runmageddonie dowiedziałem się parę lat wcześniej.
W całym projekcie najciekawszym elementem wydawał mi się życiorys jego założyciela.
Historia korporacyjnego trybika, który w pewnym momencie postawił wszystko na taplanie ludzi w błocie wydawała się bardziej niż interesująca.
Odważne życiorysy od zawsze przyciągają moją uwagę.
Mimo szacunku dla historii inicjatora, sama idea Runmageddonu wydawała mi się – na sucho – nieco wydumana.
Patrzenie na zdjęcia – często bardzo dorosłych – ludzi upapranych od stóp do głów w błocie, z medalami pamiątkowymi wzbudzało pewną nieufność.
Wyglądało jak przesłodzona fotorelacja z korporacyjnej imprezy.
Kiedy kupowałem pierwszy bilet w formule „Family” emocje miałem co najwyżej „letnie”.
– No przecież w najgorszym wypadku stwierdzimy, że „nigdy więcej”.
Szczęśliwie potwierdziła się stara prawda, że życie wyjątkowo rzadko pisze najgorsze scenariusze.
Już pierwsza na trasie biegu przeszkoda w postaci ponaddwumetrowej, drewnianej ściany wdeptała w ziemię moje wątpliwości dotyczące pozorności runmageddonowego wysiłku.
Kilkudziesięciometrowej długości rynna z obleśnym, czarnym, śmiredzącym błotem ostatecznie rozwiała moje wątpliwości.
Na pozostałych przeszkodach stopniowo docierało do mnie, że pięć lat studiowania w akademii wojskowej nie dało mi ani jednej szansy tak kompleksowego zapoznania się z różnorodnymi konsystencjami błota i jego obecnością we wszelkich zakamarkach odzieży i organizmu(!).
Zeszłoroczny Runmageddon był jedną wielką niewiadomą.
Na tegorocznym – czuliśmy się już jak ryby w wodzie, a raczej jak lekko zdziczałe świnie w błocie.
Nowością 2021 była finałowa „kąpiel w przeręblu”, czyli pełne zanurzenie w śniegowo-błotno-wodnej brei tuż przed metą biegu.
Minusem był brak kocy termicznych na mecie, bo po zimnym prysznicu w polowej łaźni, dotarcie na parking nie było przyjemnością.
Mimo wymienionego wyżej minusa, udział w imprezie mogę podsumować tylko jednym zdaniem:
RE-WE-LAC-JA.
Na koniec – kwestia ceny.
Dwuosobowy start w opcji „Family” za 200 PLN jest całkiem spoko.
Potencjalny start w wersji podstawowej – ponad 500 PLN za dwuosobową załogę – to już trchę „grubo”.
Mimo wszystko jednak, to nadal lepsza opcja niż wysiedzenie dwóch godzin przed kinowym ekranem z kubkiem gazowanego napoju i paczką popkornu.
Po tegorocznej imprezie nie mam cienia wątpliości, że jesienny Runmageddon wpisyjemy na stałe w nasz okołourodzinowy kalendarz.
W której opcji?
Prawdopodobnie zadowolimy się wariantem Family.
Bo nie chodzi o to, żeby „zamordować się” atrakcją.
Chodzi o to, żeby zaznać „smaku” niedostępnego w zwykłej codzienności.
Smak i zapach leśnego runa raz w roku w zupełności nam wystarczy.
A zaoszczędzone trzy stówki przeznaczymy na zwiedzenie czegoś jeszcze nieznanego.
Najchętniej latem.
ツ